Grupa Yeti wystawiła Umarłą klasę Kantora
Po obejrzeniu słynnego spektaklu Tadeusza Kantora, Umarła klasa, przedstawionego przez grupę Yeti z Nepalu na zakończenie festiwalu w Edynburgu, jego dyrektor, Paul Gudgin, nie krył rozczarowania. „Zanosiło się na wielkie wydarzenie, a zobaczyliśmy lichą przeróbkę dzieła, które swego czasu w sposób diametralny zmieniło wyobrażenie o teatrze, przestrzeni scenicznej i roli aktora", powiedział Gudgin. „Mam wrażenie, że Yeti zabrakło pokory wobec mistrza i właściwej oceny swoich możliwości".
Zdjęcie ze spektaklu. |
Z tą opinią nie zgadza się komentatorka włoskiej „La Repubblica", Veronica Scagliari. „O wydarzeniu oczywiście nie może być mowy, tu akurat jesteśmy zgodni, ale daleka jestem od tak zdecydowanej negacji tego wykonania", wypowiadała się dziennikarka.
„Interpretacja dzieła Kantora rozumiana jako chęć podjęcia kolejnego artystycznego kroku bez udziału twórcy jest niemożliwa. Byłoby to zwyczajnym nadużyciem i wydaje się, że grupa Yeti jest tego w pełni świadoma. Wobec tego pozostaje, co najwyżej poruszanie się w obrębie stworzonego przez Kantora świata. W tym względzie Yeti zrobili to bardzo sprawnie. Te ich białe futra, wielkie łapska, pomrukiwania… to jednak robi wrażenie".
Scagliari zauważyła, że kantorowskie „kleksy fonetyczne" w wykonaniu aktorów wypadły lepiej niż w oryginalnym dokonaniu teatru Cricot 2.
„To nieustanne mlaskanie było naprawdę w wielkim stylu", stwierdziła. „Trzeba również zauważyć, że niemrawi, całkowicie pozbawieni indywidualności aktorzy, idealnie wpisali się w koncepcję teatru informel. Poza tym, ślady, które zostawili po zejściu ze sceny, były formą realności iście najniższej rangi, do jakiej nie doszedł chyba nawet sam mistrz".
Dziennikarka dodała, że aura wytworzona przez Yeti wokół ich grupy była prawdziwie „niepokorna". Szczególnie, gdy ich reżyser zrobił po przedstawieniu karczemną awanturę w teatrze. „Wrzeszczał okropnie. Chyba po polsku, bo nic nie można było zrozumieć. Miało się wrażenie, że całkiem mu odbiło. W pewnym momencie rzucił się na ziemię, zaczął tarzać i machać łapami", mówiła Scagliari. „Uspokoił się dopiero, kiedy zjadł talerz zupy wyrwany jakiemuś francuskiemu artyście".
„Yeti sięgnęło po niezwykle trudną materię", uważa krytyk teatralny Pablo Simonetti. „Być może najtrudniejszą. Ale też jest coś zaiste metafizycznego, gdy się pomyśli, że próby do kantorowskiego teatru śmierci odbywały się na wysokości 7 tysięcy metrów n.p.m. w strefie śmierci. Oczywiście, dla twórców tego przedstawienia jest to środowisko naturalne, ale dla nas Europejczyków to absolutny kosmos", mówił Simonetti.
„Zgadzam się, że spektakl jest nierówny, że Yeti mają pewne braki jeżeli chodzi o warsztat aktorski – efekt dwóch łudząco podobnych do siebie aktorów byłby całkiem niezły, gdyby nie to, że oni wszyscy byli właściwie nie do odróżnienia. Tym bardziej że i tak niewiele było widać zza tej ściany śniegu, jaka składała się na scenografię. Wszystko to jednak równoważy entuzjazm, z jakim podchodzą do pracy. Zresztą teatru nie tworzy się dla krytyków, tylko dla widzów, a ci przyjęli ludzi śniegu bardzo ciepło", ciągnął krytyk. „Kto wie jednak, czy nie byłoby lepiej, gdyby himalajscy artyści poprzestali na górskich happeningach, swoistych tropolażach, których ślady budziły takie zdumienie wśród zdobywców najwyższych gór".
Komentarze, jakie wywołało wystawienie Umarłej klasy przez grupę Yeti, spowodowały reakcję rządu Nepalu, który stanowczo stwierdził, że o niczym nie wie. Zarówno o teatrze Kantora jak i Edynburgu. A już zwłaszcza o grupie Yeti.
|